Łukasz Madej: Słyszy Pan „milion polskich elektrycznych aut osobowych w 2025 r.” i myśli sobie, że...?

Roman Kantorski: Proszę pana, uczciwie? Uważam, że na tę chwilę rację bytu mają pojazdy z napędem elektrycznym w tzw. komunikacji publicznej. Czyli ewentualnie autobusy, samochody dostawcze. To  zeroemisyjne pojazdy. Korzystanie z nich będzie miało znaczenie zwłaszcza w metropoliach i dużych miastach.

Ł.M.: A elektryczne auta osobowe?

R.K.: To cały czas pozostaje w sferze planów. Na dzień dzisiejszy sprecyzowana jest tylko jedna sprawa - ogłoszono konkurs na nadwozie (o tym pisaliśmy TUTAJ). A od nadwozia do produkcji jeszcze bardzo daleko. Do tego czas trwania konkursu, trzy miesiące, jest trochę krótki. W związku z tym można tylko przedstawić wizję, jak taki samochód by się widziało. Produkcja samochodu jest dużo bardziej skomplikowana. Wymaga przestrzeni, miejsca, dziesiątek różnych rzeczy. To bardzo skomplikowany produkt masowy... A przecież są jeszcze badania i homologacja, a to już poważne zagadnienie. Samo przygotowanie produkcji trwa dwa lata. Jeżeli fabryka dostaje nowy model, musi zdemontować część swoich maszyn i zamontować nowe. Do tego nowe są technologie produkcji, system - bo teraz każdy nowy model jest trochę inny. To przyszłość, ale przyszłość długotrwała. Droga jest trochę wyboista. Do tego nie wiemy, czy w trakcie najbliższych lat nie pojawią się nowe rozwiązania, np. w kwestii napędów. Trudności jest sporo. No i jeszcze kwestia pieniędzy. Jeżeli w zeszłym roku sprowadziliśmy milion używanych samochodów w cenie 9, 10 czy 12 tys. zł, a najtańszy samochód elektryczny kosztuje w tej chwili około 120 tys., to kogo na niego będzie stać?

Ł.M.: Większości Polaków nie.

R.K.: Dokonano wstępnych, „excelowskich” obliczeń i optymistyczny wariant projektu miejskiego samochodu elektrycznego to koszt 20 tys. zł. Ale bez baterii, a z nią to 35 tys. zł. I to jest mały samochód miejski. Z tym, że ta produkcja będzie się w Europie rozwijała i taniała. To tak, jak z telefonami komórkowymi, które zaledwie 20 lat temu zajmowały pół walizki. Przy czym w przypadku telefonów mamy produkcję idącą nie w miliony, a w miliardy. Problemu nigdy nie ma z wyprodukowaniem pojedynczego samochodu. 

Ł.M.: Do wspomnianych kwot dojdą pewnie marże, podatki, inne koszty... 

R.K.: Plus infrastruktura. Jeżeli dzisiaj w Warszawie pozwoleń na parkowanie w centrum miasta jest wydanych więcej niż miejsc do parkowania, to gdyby tysiąc czy dwa tysiące miejsc zabrać i przeznaczyć tylko na samochody elektryczne... Już ma Pan skalę problemu.

Ł.M.: Wszystko musi iść w parze z rozwojem stacji ładowania. 

R.K.: Podobno firmy produkujące energię, ta wielka czwórka, mówią, że zajmą się infrastrukturą. Inżynier podchodzi do tego jednak prosto: to musi trwać. Mówimy o olbrzymiej pracy organizacyjnej.

Ł.M.: Jeśli już jednak pojawi się seryjna produkcja, z pewnością trzeba będzie przestawić myślenie Polaków.

R.K.: Są dwa aspekty. Jeden to cena pojazdów, która, jak wiemy, nie jest niska. Drugi - do czego potrzebuję auta? Jeżeli ktoś potrzebuje samochodu na dojazd do pracy tam i z powrotem, to może mu się podobać. Ale jeżeli będzie chciał jeszcze tym samochodem pojechać na urlop, to może być dla niego wątpliwe, żeby go kupić.

Ł.M.: Powstanie polskiego auta elektrycznego to też szansa dla innych branż.

R.K.: Oczywiście, dla informatyki, dla producentów elementów zarządzania energią w samochodzie, silników elektrycznych, napędzających, klimatyzacji. Dla całego spektrum, co tylko w samochodzie jest, po kolei. 

Ł.M.: Samochody elektryczne to ogólnoświatowy trend. Tu dotykamy wielkiej polityki - największe paliwowe koncerny nie będą chciały tego zatrzymać?

R.K.: Nie wiem, to przerasta moje wyobrażenie. Paliwowe firmy prawdopodobnie cały czas, od wielu, wielu lat trochę blokują ten rozwój. To nie dotyczy tylko samochodów z napędem elektrycznym. Mowa również o tak zwanym napędzie alternatywnym, a już pojawiły się samochody z ogniwami paliwowymi wodorowymi...

Przeczytaj także. Wrocław: złotówka za wypożyczenia auta elektrycznego